Dwa lata temu uczestniczyłam w Bethel w Szkole Uzdrowienia. Na takie wydarzenie przyjeżdża sporo ludzi, także spoza USA.
Pierwszego dnia znalazłam miejsce dla siebie w sali, zaczęło się uwielbienie. Dwa krzesła obok mnie były wolne. Po 10 minutach podeszła para starszych ludzi i łamanym angielskim zapytali, czy mogą się przysiąść. „Oczywiście” – odpowiedziałam. Mieli na sobie świeżutko kupione koszulki z napisem „Bethel Church” i torbę pełną książek z kościelnej księgarni. Znaczy: przyjezdni.
Stoimy koło siebie i uwielbiamy Boga. I nagle słyszę głos Taty: „Powiedz im, że wiem, że stawiają małe kroki. Niech będą w tym wierni. Będę zawsze utwardzać ziemię przed nimi, tak, by nigdy nie musieli wchodzić na grząski grunt.”
Siłą rzeczy spojrzałam na ich stopy. Mieli białe skarpety i sandały. Boże, Ty naprawdę to do mnie mówisz? Widziałam, jak tej kobiecie ciężko było iść – prawie ciągnęła nogi jedna za drugą, wspierała się na mężu. Mam jej powiedzieć, żeby stawiała małe kroki?!
„Powiedz im, że wiem, że są wokół nich ludzie, którzy mówią: >> Powinniście mieć więcej wiary! Powinniście wykonywać duże kroki wiary!<< Ale to nie jest mój głos i moje prowadzenie. Ja jestem z nimi w małych krokach. Są mi w tym wierni i widzę to.”
Boże, naprawdę to TY? Czy to moja głowa?
Widzę parę emerytów, pewnie przyjechali tu z Meksyku, i mam im mówić o małych/wielkich krokach wiary? Boże, potwierdź mi jakoś, że to Ty… Czy to faktycznie będzie miało dla nich jakieś znaczenie? Te słowa wydają mi się takie niekonkretne. Podczas przerwy chciałabym pobiec do toalety, żeby nie stać w kolejce – czy to będzie nieposłuszeństwo, jeśli im nie przekażę słów, które usłyszałam?
Cisza.
…No i nie poszłam do toalety. Nie zdobyłam się na to, żeby zastanawiać się, czego im NIE powiedziałam: po wykładzie zaczepiłam ich, wyszliśmy na zewnątrz i powtórzyłam to, co usłyszałam.
Momentalnie oboje się rozpłakali. „Ty nie masz pojęcia, jakie to dla nas ważne! TO nie jest słowo dla nas, ale dla całego naszego kościoła! Musimy ci powiedzieć, o co chodzi!” – i zaczęli swoją opowieść. Dowiedziałam się, że są pastorami podziemnego kościoła w Arabii Saudyjskiej… Jest ich 600 osób, głównie przyjezdni – Filipińczycy, Hindusi, ale też Saudowie. Oczywiście wszystko w ukryciu. I ostatnio pojawiło się dużo głosów, że powinni robić większe kroki w wierze. A oni, pastorzy, tego nie czują. Bóg im jasno pokazywał, że mają iść małymi krokami. I przyjechali do Bethel między innymi z nadzieją, że dostaną potwierdzenie słowa, które dostali od Boga.
Zapytali mnie, czy mogą nagrać filmik ze mną, na którym przedstawię się i podzielę tym, co Bóg mi powiedział – do całego ich kościoła w Arabii Saudyjskiej…
Siedziałam tam rozwalona…
Wyobrażałam sobie wszystko, ale nie to, co usłyszałam.
Oczywiście – gdybym nie przekazała im słowa od Boga, które sobie egoistycznie oceniłam jako truizm, rzecz niedużą i nieprecyzyjną – Bóg zadziałałby i tak, przez kogoś innego. Oni dostaliby potwierdzenie, na które czekali.
A co ja bym straciła?
Myślę sobie, że nie stać mnie na to, żeby nie odpowiadać na Boży głos. Żeby pozbawiać siebie możliwości uczestniczenia w tym, co Bóg robi. Nie stać mnie, żeby nie przyjąć błogosławieństwa, które z tego płynie. Bo moim jedynym kosztem była „groźba” śmieszności przy nietrafionych słowach. To ŻADNA cena.
Jeżeli nie odpowiedziałabym na ciche, „małe” wezwanie, to jaka jest szansa, że odpowiem na większe? Bo umówmy się – „większe” to nie znaczy łatwiej słyszalne, wyraźniejsze i przynoszące splendor. Czasem wręcz przeciwnie.
To większe nie z mojej perspektywy, ale większe z perspektywy Królestwa.