Co my w ogóle robimy?

Anna KaliszAfryka, Bethel Church, Misja

W 2021 roku, kiedy najmłodsze z naszych dzieci miało 2 lata, nasze warszawskie żyćko było bardzo wygodne i na poziomie. Wszystko ułożone. Dom, zajęcia dzieci i ich treningi sportowe, praca, kościół, wspaniała grupa domowa – wszystko blisko i gładko. Codziennie siadałam do komputera z modlitwą: „Boże, dziękuję Ci za moją wymarzoną, ukochaną, wartościową pracę! Lepiej bym sobie tego nie mogła wymyślić.”

I nagle okazało się, że WIEMY, że ta piękna stabilizacja nam akurat nie służy… Że zaczynamy za bardzo pokładać ufność w sobie. Oczywiście, deklaratywnie Bóg na pierwszym miejscu, ale co to właściwie znaczy? Że On JEST w moim życiu?  Tzn. dałam mu mały pokoik w moim domu? Poczuliśmy, że to On nas zaprasza, żebyśmy oddali mu nasz dom i zamieszkali w JEGO domu. Żebyśmy dołączyli do JEGO planów.

Zostawiliśmy dotychczasowe życie i wyjechaliśmy do Redding w Kalifornii, do Bethel School of Supernatural Ministry. Dostaliśmy w cudowny sposób pieniądze na Szkołę i życie tam przez rok. Nasz plan był taki, że nadal będziemy pracować zdalnie. Dość szybko okazało się, że równoległe życie tu i tam nie jest możliwe, jeśli chcemy naprawdę być obecni TU I TERAZ. Dla Beniamina – zajęcia w szkole, czytanie książek i pisanie prac domowych, a do tego praca, a dla mnie – Edukacja Domowa i treningi dzieci, korzystanie z wykładów, spotkań, konferencji w kościele, i równoległa praca projektowa – nie miały sensu. Oczywiście, wszystko DA SIĘ zrobić, zaliczyć, odhaczyć… Ale Bóg nie zaprosił nas do tego, żebyśmy Go odhaczyli.

Nie rozumieliśmy, po co w ogóle jedziemy do Bethel.

Na początku wiedzieliśmy tylko, że wychodzimy. Zostawiamy nasze dotychczasowe życie.

I Bóg zaczął działać. Wreszcie mu na to pozwoliliśmy :D. Rozbierał nas na kawałki i składał na nowo: przypominał o zakurzonych marzeniach, odłożonych dawno na półkę, bo uwierzyliśmy, że „to dziecinada”, „tak już nie będzie, bo są różne sezony”, „nie należy traktować aż tak dosłownie tego, co jest w Biblii”. Wykorzeniał kłamstwa o Nim i o nas, które oddalały nas od Niego. I przede wszystkim przypominał, że chce się z nami spotkać twarzą w twarz. Żebyśmy doświadczyli Jego rozbrajającej obecności, która WYSTARCZY. Jest początkiem i końcem.

Nie spodziewałam się, że to, co brzmi tak pięknie i słodko, będzie tak trudne… Pamiętacie taką scenę z „Wędrowca do Świtu” C.S. Lewisa, w której Eustachy, z własnej winy zamieniony w smoka, staje przed Aslanem i próbuje zdrapać sam z siebie smocze łuski? Nie wychodzi mu to: drapie się delikatnie, żeby nie odczuć bólu. W efekcie nie zdziera z siebie smoczej skóry. Sam mógłby się tak drapać bez końca, bez efektu.  Dopiero, kiedy Aslan wbija pazury głęboko w smoczą skórę na Eustachym, coś zaczyna się ruszać. Towarzyszy temu potworny ból, od którego Eustachy najchętniej by uciekł. Ale nie ucieka, bo WIE, że to jedyny sposób. Że już za chwilę ból się skończy, a on stanie się chłopcem i będą razem świętować tę nową rzeczywistość. Dla mnie ten pierwszy rok w Bethel (hebr. „dom Pana”) to było właśnie takie spa :D.

Na wiosnę, miesiąc przed powrotem z Redding do Polski, Bóg jasno pokazał nam, że mamy po wakacjach wrócić na drugi rok. Tylko, że tym razem nie mieliśmy na to pieniędzy…

Ustaliliśmy jedno: jeżeli przyjedziemy w sierpniu do USA i okaże się, że zupełnie nie mamy za co żyć, to wrócimy do Polski. Nie mamy nic do stracenia, nie będziemy mieli czego żałować. Ale jeżeli z lęku przed niewiadomą podejmiemy decyzję, że w ogóle nie przyjeżdżamy na drugi rok, to będziemy przez resztę życia zastanawiać się, co Bóg tam dla nas przygotował, a my Mu odmówiliśmy.

Nie poszliśmy za głosem rozsądku ani za głosem serca. Poszliśmy za głosem naszego Przyjaciela.

Bóg pokazywał nam, że przed nami Jordan – dopiero, kiedy wykonamy pierwszy krok, wody rzeki rozstąpią się i przejdziemy suchą stopą.

Pojechaliśmy z pieniędzmi wystarczającymi na utrzymanie naszej 6-osobowej rodziny przez 2 miesiące. Zostaliśmy na rok. Rok cudów.

Wyschnięta studnia, która staje się źródłem zaopatrzenia. Pomnożenie banknotów w maszynce liczącej w banku, nieznajomi zatrzymujący się na ulicy, żeby wręczyć nam pieniądze. „Zakupy za darmo” jak w Izajasza 55, pomnożenie jedzenia. Życie w społeczności jak z Dziejów Apostolskich. Doświadczaliśmy tego codziennie. 

Nauczyłam się nie troszczyć, ale modlić o wszystko i za wszystko dziękować. Nie miałam wyjścia…

Ktoś powiedział mi w tym czasie: „Bezpiecznie jest tylko wtedy, kiedy chodzisz po wodzie. Wszyscy chcą być w łodzi i myślą, że tam im będzie dobrze. Ale tak naprawdę – podczas burzy bezpiecznie jest tylko, jeśli nauczysz się chodzić po wodzie.”

Wspierali nas ludzie, których wcześniej nie znaliśmy. Ale Duch Święty znał ich i oni – Jego. I przez nich działał. To było dla mnie najbardziej poruszające – i cały czas jest! – jak Kościół, Oblubienica Jezusa Chrystusa, idzie za głosem Ducha. Dla mnie to przywilej, że jestem częścią takiego Kościoła (i nie mam tu na myśli żadnej konkretnej społeczności, ale wspólnotę wszystkich wierzących).

To nie było łatwe i nie jest – życie, w którym Bóg powołuje nas do marzeń i spraw ponad nasze siły, zasoby, kompetencje. Musi nam wystarczyć jego łaska.

Za brak komfortu – Jego obecność. Za zgorszenie, niezrozumienie – Jego obecność. W miejscu, w którym nie mamy nic – Jego obecność.

Kiedyś uważaliśmy, że jedynym sensownym rozwiązaniem dla nas jest pracować zawodowo, zarabiać pieniądze, i dzięki temu móc służyć w kościele. Nie być finansowo zależnym.

Ale po tym, przez co Bóg przeprowadził naszą rodzinę przez ostatnie lata, czujemy się powołani przez Niego do poświęcenia 100% naszego czasu i uwagi na dzielenie się ewangelią, świadectwami i tym, jakie jest Jego serce. Chcemy rozbudzać w innych nadzieję i głód Bożej obecności. Być z ludźmi, którzy odkrywają największy skarb. Chcemy jeszcze więcej, bo wiemy, że Jego łaska się nigdy nie kończy i dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych.

Nie chcemy mieć pieniędzy za to, co robimy, tylko NA TO, co robimy.

To jest dla mnie największe wyzwanie, i też największe błogosławieństwo: zależność. Uczę się tego i wiem, że do tego Bóg powołał moją rodzinę.